Wiosna. Słońce już od szeregu dni przypiekało więc nic dziwnego, że przyszła raptowna burza. Zerwał się silny wiatr z deszczem, a błyskawice złowrogo przelatywały nad domami. W niedługą chwilę potem słychać energiczne uderzenia w gong pożarowy.
— Pali się!
Istotnie, czarne kłęby dymu zwiastowały pożar. W kilka minut po alarmie wyruszyliśmy w drogę, a burza ani na chwilę nie ustawała. Błyskawice rozdzierały czarną powłokę chmur, a deszcz z silnym wiatrem smagał jadących na samochodzie braci strażaków. Już z daleko widać, że w tak krótkiej chwili ogień zdążył opanować sześć budynków. Silny wiatr ułatwiał mu pracę.
Kaski jako straż miejscowa przybyła o parę minut wcześniej. Przybyły jeszcze inne straże i zaatakowano wroga ze wszystkich stron. Nasza motopompa grała równomiernie, do taktu wtórowały jej trzy sikawki ręczne. Strażacy ruszyli do ataku z bosakami i łopatami. Dla większego bezpieczeństwa zwalono trzy kominy, które się chwiały i utrudniały akcję. Dym, towarzysz ognistego smoka, gryz w oczy i dusił, kto się odważył podejść bliżej. Bracia strażacy musieli pracować w maskach. Pod prądami wody rozciągnięto spalone części i słomę, a kiedy uporano się z wrogiem upłynęło 2 godziny.
Każdy, kto brał udział w tej walce przeszedł dobrą szkołę i gdyby nie wyższa intencja, gdyby nie miłość bliźniego, kto by chciał się ruszyć z domu w taki czas, kiedy ulewny deszcz leje i pioruny świstają nad głowami. Jednak strażacy, choć cali przemoknięci, lecz weseli i w dobrym humorze. Po spisaniu raportu od poszkodowanych załadowano sprzęt i odjazd. Przedtem sprzęt umyto i oczyszczono, aby był znów gotów, bo strażacy nie wiedzą ani dnia, ani godziny.
Cały zespół strażacki w naszej straży podzielono na trzy plutony, po jedenastu strażaków w plutonie.
Było to na wiosnę w kwietniu, kiedy są największe roztopy i błota. O godzinie 22.30 stróż nocny zaalarmował sekcję służbową, że pali się w kierunku Błonia. Wyjechaliśmy na szosę warszawską, lecz w odległości do pożaru trudno się było zorientować. Dojechaliśmy do Błonia, mamy już za sobą 14 km, więc skręcamy i jedziemy ulicami miasta dalej, gdyż kilka kilometrów na samochód nie robi wiele trudności. Przejeżdżając obok straży błońskiej, widzimy że remiza otwarta, to znak że straż wyjechała. Jedziemy dalej i obok fabryki za terem kolejowym skręcamy w boczną drogę, tu już pożar widać doskonale, lecz droga tak błotnista i pełna dołów, że jechać tędy to wielkie ryzyko. Nasz dowódca br. Jarosław szybko osądził sytuację i kazał szoferowi jechać torem kolejki wąskotorowej, która biegła obok drogi w stronę pożaru. Teraz dopiero jadąc obok drogi widzieliśmy niebezpieczeństwo, jakie nam groziło, gdybyśmy nie skręcili na tor. Straż z Błonia, która wyjechała wcześniej, siedziała w błocie po same osie, my natomiast szczęśliwie po tej niezwykłej drodze dojechaliśmy do celu.
Zaraz na wstępie przywitał nas huk i trzask pękających dachówek na wielkiej stodole i oborze w majątku Żuków. Trzask ten robił wrażenie strzelających karabinów maszynowych, a chwilami jakby granaty pękały, odłamki dachówek świstały nad głowami i dodawały grozy szalejącemu żywiołowi. Straże, które przybyły wcześniej stały bezczynnie, gdyż jak zwykle w pobliża pożaru nie było wody. Po przybyciu naszej sekcji zrobiono krótką naradę i postanowiono zrobić łańcuch wodny z motopomp od stawu odległego o 600 metrów. OSP z Brwinowa zajęła stanowisko obok stawu do połowy drogi, a Niepokalanów do miejsca pożaru. W pół godziny później przybyła OSP z Milanówka, a w dwie godziny później wyciągnięto z błota OSP z Błonia, i tak wspólnymi siłami zabezpieczono dalsze budynki gospodarcze, na które wróg robił sobie apetyt, gdyż łączyły się ze sobą w kwadrat. Po pięciogodzinnej walce szalejący żywioł został umiejscowiony, a przed odjazdem Komendant Powiatowy przemówił do nas w te słowa:
Widziałem Waszą ofiarną pracę, od początku aż do końca, było to mozolne i pełne poświęcenie się oraz wytrwanie na swych stanowiskach aż do końca. Przyjechaliście tu nie patrząc na wielką odległość i złą drogę, daliście swoim poświęceniem przykład strażom z mojego powiatu, widzieli oni jak należy pracować, dlatego też dziękuję druhom, a w przyszłości potrafimy się zrewanżować.
W niedługim czasie przyszedł list z powiatu takiej treści:
Zarząd Błońskiego Oddziału Powiatowego Związku Straży Pożarnych w Grodzisku Mazowieckim niniejszym przesyła wyrazy podziękowania za ofiarną i wydatną pracę przy pożarze w dniu 11 bm. w majątku Żuków. Jednocześnie pozwalamy sobie wpłacić sumę 25 zł jako zwrot kosztów materiałów pędnych. Pożar powstał z zaprószenia ognia w stodole i gdyby nie silna interwencja straży, poszedłby z dymem cały majątek.
Nastał maj, zrobiło się ciepło, cała przyroda obudziła się ze snu zimowego i alarmów też jest więcej.
Gdy zauważono wielki dym w stronie północnej, natychmiast odezwały się gongi pożarowe i sekcja bojowa ruszyła w drogę. Jechano przez Chodaków, Sochaczew aż do wsi Olszowiec. Dalsza droga samochodem była niemożliwa, gdyż pojawiły się piaszczyste wydmy, moczary i głębokie doły. Pozostawiono tabor i jednego strażaka przy samochodzie a reszta pomaszerowała do pożaru z łopatami na ramionach. Dziwna to taktyka, by po przybyciu 14 kilometrów samochodem iść dalej na piechotę 4 kilometry. Przybyliśmy szczęśliwie na miejsce i oczom naszym przedstawił się następujący widok:
Kilkadziesiąt hektarów torfu i łąki stały w płomieniach, a ogień, gnany wiatrem, posuwał się szybko w stronę Kolonii Famułki i zagrażał budynkom. Ludność przypatrywała się tylko tej pożodze.
— Dlaczego nie gasicie – pyta się nasz dowódca?
— Dlatego, że te łąki należą do kilku wsi, jak wszyscy przyjdą, to będziemy gasić!
Po krótkim namyśle padł rozkaz naszego dowódcy.
— W tyralierę, i czym się da, porobić przerwy i ogień stłumić.
Rozsypała się brać strażacka w tyralierę i dalejże tłumić łopatami, gałązkami, toporkami, a nawet butami zadeptywać. Gospodarze, którzy początkowo śmiali się z nas, że wybrali się jak z motyką na słońce, potem dołączyli się do nas i kiwali głowami, jak to było można prawie niczym zagasić tak olbrzymi obszar pożaru w ciągu 40 minut. Dziwna to była taktyka, jechać taki kawał drągi, potem iść piechotą kilka kilometrów, ale jeszcze dziwniejsze, zagaś pożar prawie niczym. Mieli rację gospodarze, że kręcili głowami i wyrażali swe wielkie uznania dla tak niezwykłej straży, która ma dziwną taktykę gaszenia. Po stłumieniu ognia i zabezpieczeniu budynków mieszkalnych powrócono do klasztoru.